wtorek, 4 marca 2014

Dlaczego leciałam samolotem z okresu II Wojny Światowej?

Po pierwsze, gdzieś kiedyś przeczytałam, że jeśli podróżujesz, masz tyle przygód, że żaden z Twoich znajomych nie będzie wierzył w ich prawdziwość. No cóż, coś w tym jest. Ja już zaczęłąm kolekcjonować moje. I... Znacie Cejrowskiego? To taki łysawy, chudzutki człowieczek w okularch, który chodzi na boso i ma dużo przygód. Wiecie dlaczego? Bo wyszedł z domu. Nie wiem gdzie i kiedy nabawił się swojego tupetu, ale umiał zawalczyć, zaryzykować. Umiejętność podejmowania ryzyka jest cenna, kiedy się podróżuje.

Moja kolejna przygoda do kolekcji zdarzyła się w ostatni weekend. I był to cudny zbieg okoliczności.

Najstarsza pociecha moich Hostów miała urodziny. W świetnym miejscu: kręgle, lasertag, mnóstwo gier. Wcześniej Hostka zabrała mnie, jego i najmłodszą odebrać ciasto. Zapakowaliśmy na podjeździe z tyłu domu. Ona wyszła z chłopcem, żeby odebrać ciasto. Pyszne. Karmelowo-czekoladowe. Ja, trochę leniwa, zostałamw samochodzie. Najmłodsza również. Siedzimy, rozmawiamy (tak, jak oczywiście można rozmawiać z trochę ponad dwuletnim dzieckiem). Dzień jest miły, chociaż nie słoneczny. Chłopiec wybiega z domu żeby poczęstować mnie próbką ciasta (yummie!). Wsiada do auta, na miejsce kierowcy. I w tym momencie samochód zaczyna się toczyć. W dół podjazdu. W stronę garażu, nowo odremontowanego, należącego oczywiście do osoby, która upiekła to pyszne ciasto.

Chwilowa panika: 'JAK zatrzymać auto?!!'. Hostka jest za daleko. Automat - jeszcze ciągle czarna magia. Niby wiem, że jak przesunie się drążek na 'park', to powinien się nie ruszyć, ale gdzie jest 'park'?! Zostają pedały. Hamulec i gaz. Dwie szanse. Garaż całkiem blisko. 'Naciśnij hamulec!' - wołam do najstarszej pociechy, ale chłopiec zdezerterował. Po prostu wyskoczył z auta... Ja wpięta pasem w swoje siedzenie obok kierowcy. Nosz... Auto duuuuuuże. Ręką nie dosięgnę. I w ogóle który to hamulec?!

Jakimś cudem udało mi się przełożyć lewą nogę na stronę kierowcy. Czasu za mało, żeby szarpać się z pasem. Dwie szanse. Wcisnęłam pierwszy pedał. Auto wyrwało do przodu. Cholera. Nacisnęłam drugi. Tak mocno, jak tylko potrafiłam. Hamulec. Wylądowaliśmy '4 stopy od garażu'. Kilkanaście centymetrów od czegoś metalowego, co stało z prawej strony samochodu.

I siedziałam tak przez kilka sekund wciskając zawzięcie ten nieszczęsny hamulec. Dopóki Hostka spanikowana nie wybiegła z domu, Nie usiadła na miejscu kierowcy, nie przejęła ode mnie pedału, nie przesunęła drążka na 'park' i nie wyciągnęła kluczyków ze stacyjki.

Bogowie, nie wiem ile osób nie zrobiłoby nic w takiej sytuacji. Nawet nie chcę myśleć.

Natomiast wieczorem Host się mnie pyta, czy nie chciałabym polecieć samolotem. Bo mają jeden bilet. A dla niego to żadna zabawa.

Więc dnia następnego, koło 9 rano wylądowałam na lotnisku, z pomarańczową, papierową bransoletką na nadgarstku. 'Ludzie od FBI z pomarańczowymi bransoletkami' - tak nas wywoływali. Dziewięć osób w samolocie, ponad Atlantą. W środku stare, zabytkowe maszynerie - radio, odbiorniki, lampki z których odchodziła farba. Karabiny i bomby. Pasy z wielkimi, metalowymi klamrami, nie to, co można teraz spotkać na pokładach wszystkich linii lotniczych. Mogłam wystawić swoją głowę ponad samolot. Zobaczyć ogon. Mogłam wyjrzeć przez szyby z boku. Jaj! To jest coś, o czym się marzy w samolocie - jak by to było tak bez szyb?... No i na pewno jest głośno. Pomimo pomarańczowych stoperów słyszałam huk. Zero szansy na rozmowę, chyba że jesteś nativem angielskiego. Widok magiczny! 30 minut w powietrzu, start i lądowanie jakby go w ogóle nie było.

Tylko żałowałam, mocno i głęboko, że nie umiem obsługiwać swojego aparatu zbyt dobrze. Że mam obiektyw stałoogniskowy i baaaardzo brakuje mi odejścia. Taka szansa trafia się raz w życiu - polecieć samolotem, który służył w czasie II Wojny Światowej. Takie rzeczy nie dzieją się w Polsce! A przynajmniej nigdy o nich nie słyszałam. A jeśli słyszałam, to z różnych względów były poza moim zasięgiem.

I jakby mi było niedzielnych przygód mało, kiedy tylko wysiadłam rozradowana z wojennego giganta, mojego latającego muzeum, uściskałam Hosta, który na mnie czekał na płycie lotniska. A on, że jak chcę to się mogę z nim jego Cesną jeszcze przelecieć, bo akurat właśnie czeka gotowa do startu.

No... kto powiedziałby 'nie' dla takiej okazji?... (:






Ostatnia chwila na amerykańskiej ziemi (; Właściwie to dopóki nie wystartowaliśmy wątpiłam, czy tak stary samolot może jeszcze latać, czy jest w stanie...




Zapokładowani i gotowi do drogi! (:



W środku dużo różnej, antycznej maszynerii, której przeznaczenia mogłam się tylko domyślać. Niestety nie było żadnych tabliczek, które wyjaśniałyby conieco...


 I... Taylor?... Albo coś innego zaczynającego się od 't'. Trzymał torebkę pełną pomarańczowych zatyczek do uszu. I to do niego mieliśmy się zgłosić, gdyby nagle nam się zrobiło niedobrze. Mnie pod koniec zaczęło mdlić od zapachu spalin. Ale byłam dzielna i wytrzymałam, bez niepokojenia go nawet.



Ready, steady!...

Go!


Przecudne wrażenie: stać za plecami pilotów w historycznym samolocie i jeszcze do tego mieć piękny widok na Atlantę!




A to dziób samolotu - wielgachne okno i karabin do ostrzeliwania wroga. Żeby się tam dostać, trzeba było wpełznąć w otwór pod siedzeniami pilotów.













A to otwarta część dachu. Można było ostrożnie wyjżeć. Głowę chciało urwać. Mnie się udało na szczęśćie nie stracić ani chustki, ani okularów, ani iPhone'a, ani Nikodema.


Było na prawdę wietrznie.




I ta sławetna, pomarańczowa bransoletka.







A tu już w kokpicie Cesny. Dużo różnych wskaźników i... ster na wyciągnięcie dłoni!





Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, dlaczego mam te czarne smugi na zdjęciach. Śmigło. Zapomniałąm o śmigle.



I jeszcze kilka instagramowych:







No i się okazuje, że bez iPhone'a jak bez... aparatu. Gdybym go nie miała, cierpiałabym chyba jeszcze bardziej. Ale udało mi się też zrobić kilka zdjęć moim Nikodemem. Takie sote, bo nie wiem ile czasu zajęłoby mi obrabianie: 
















 



I tak jeszcze, żeby chociaż odrobinę oddać atmosferę: